Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wił do siebie idąc szybko posuwistym krokiem — teraz chyba trzymam w pazurach moją bibliotekę.. albo mnie!... I jakże się mogło stać, że mi to wcześniej na myśl nie przyszło?
W godzinę potem przemoczony i spocony stanął u wejścia opactwa Reno.
Dwie olbrzymie kolumny pozbawione kapiteli bez bramy ni kraty prowadziły na pustą, starą ulicę zawaloną odłamkami rzeźb i gruzem, osmuconą brakiem drzew dawno już ściętych. Na końcu ulicy, biegącej wśród nieuprawnej przestrzeni, której ledwie ślady pozostały w postaci dwurzędów ściętych przy samej niemal ziemi drzew, widniały dziwne, czarne budowle. Zębate profile murów, szczątki zapadłych wiązań dachowych i rusztowań rysowały się w dziwacznych konturach na szarem niebie. A dokoła tej ruiny pusta, jałowa przestrzeń, bez drzew, bez roślin, bez innej nawet zieleni prócz szarawych smutnych cierni, rosnących tu swobodnie, panoszących się, wysysających szczątki soków z gleby opuszczonej. W chwili gdy ksiądz Juliusz wszedł w ulicę spostrzegł starą kobietę, niosącą brudny, drewniany sagan.
— Czy ojciec Pamfiliusz jest w klasztorze? — spytał.
— Ano jest, księże dobrodzieju! — odparła.
I wskazując na brudne naczynie, pokryte plamami zaschłego tłuszczu wyjaśniła: