Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szy do przekonania, iż w miejscu, gdzie siedział, nie jest bezpiecznie, miał właśnie wstać i obrać inny punkt, bardziej oddalony od budynków. Ale niebawem dojrzał sabot, sterczący ponad gruz może z jakie dwadzieścia centymetrów. Sabot ten nasadzony był na rzecz jakąś okrągłą, czarną, spuchniętą, połyskującą zielono i mokrą. Dokoła sabota latały mirjady much, a donośny brzęk ich dochodził do uszu księdza Juliusza niby monotonne, długie akordy dalekiego organu. Równocześnie poczuł odór zgnilizny, wstrętną duszącą woń, rozkładającego się ciała padłego zwierzęcia.
— To ojciec Pamfiliusz! — krzyknął głośno.
Zerwał się na równe nogi i zawołał, jakby go ktoś w tej głuchej pustoci mógł dosłyszeć:
— Na pomoc! Na pomoc! Hej, na pomoc!
Potem zamilkł zwątpiały. Zresztą ni jeden głos nie odpowiedział na okrzyk trwogi, milczenia nic nie przerwało.
Gdy przeminęło pierwsze wstrząśnienie, ksiądz Juliusz uświadomił sobie, że pomoc, której tu wzywał, była zupełnie bezużyteczną. Śmierć zaszła najmniej dwa tygodnie temu, to jest w dniu, w którym przestano widywać mnicha i myślano, że wyruszył na daleką włóczęgę. Zabił go gruz ukochanych murów.
Drżąc na całem ciele ksiądz Juliusz zbliżył się do kupy kamieni z wzrokiem utkwionym w wystający sabot, ponad którym unosiła się brzęcząca