Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chmura much. Sterczał nieruchomo w górę, straszny w tej swojej śmiertelnej martwocie. Tak, to był rzeczywiście trup ojca Pamfiliusza... Pośród rumowiska dostrzegł ksiądz Juliusz szmat białego habitu, na którym leżały czarne plamy krwi.
— Widocznie Bóg sam przywiódł mnie tutaj! — przemknęło mu przez myśl. — Kto inny mógłby był go odnaleźć... urzędnicy, słudzy Kościoła, obdzieracze trupów byliby go zabrali...
I rzekł głośno:
— Nie bój się stary, nikt nie zabierze cię z pośród tych zwalisk, któreś ukochał... Będziesz sobie tu spał cicho stary śpiochu, marzycielu... spoczniesz w kaplicy, którą chciałeś uczynić tak nieziemsko piękną... będzie ci ona przynajmniej grobem, gdy nie mogła być chwałą... i nikt już nie dowie się o tobie nigdy, nigdy cichy trupie.
Zdecydowany zakasał rękawy, pochylił się nad rumowiskiem i począł odrzucać kamienie i cegły. Muchy brzęczały dokoła niego, dech mu coraz bardziej zapierał obrzydliwy odór zgnilizny, ale ksiądz Juliusz nie widział owadów, w żądłach których był jad śmiertelny, nie czuł wstrętnego odoru. Ni na chwilę nie przerwał smutnego zajęcia. W raz z gruzem i trzaskami odrywał czasem płaty przegnitej skóry, która przywarła do cegieł i drzewa, wyciągał kawałki skrwawionego sukna, garści brody i rozpłynionych w lepką ciecz muszkułów. W końcu szczątki ojca Pamfiliusza ukazały się,