Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieniem, wyzierającą z każdej szczeliny, z każdego czarnego otworu okna rozwartego szeroko jak przepaść. A na murach trzymających się jeszcze linii pionowej, mchy i porosty rysowały przerażający kształt szkieletu. Chcąc odpędzić od siebie tę wizję przywiódł sobie na pamięć brodę mnicha i jego oczy tak piękne, tak głębokie w chwili, gdy wołał: — Odbuduję ją!... — a tak naiwne, gdy śpiewał Marsyliankę.
— Marsylianka! — powiedział głośno roztkliwiony. — Biedny, stary człowiek!
I na nowo począł żałować, że tego smutnego dnia niema ojca Pamfiliusza. Siadłby oto obok niego, jadł z nim chleb czarny, słuchał z zapałem kreślonych planów... O, jakżeby było mu dobrze! Ale starzec wlókł się kędyś daleko długim, odludnym gościńcem, ścigając swą ułudę.
Głowa mu ciężyła, głód ściskał żołądek, znużone członki domagały się spoczynku, usiadł przeto na klocu drzewa niedaleko pawilonu, gdzie przemieszkiwał ojciec Pamfiliusz i marzył dalej. Wprost niego leżała kupa gruzu świeżo spadłego widocznie, gdyż cegły w miejscach pęknięć miały żywą, różową, połyskującą barwę. Zdruzgotane wiązania, potrzaskane deski, sterczały w górę z pośród kamieni i cegieł. Ksiądz Juliusz zrazu nie zwracał na ten gruz większej uwagi, jak na resztę podobnych rozwalisk, zaścielających podwórze klasztorne i nawet mimo pożądania śmierci, przyszedł-