Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Długo błądził wśród ruin. Ostatnia zima srogo się obeszła z opactwem w Reno. Roztopy wiosenne i burze poczyniły liczne i nowe spustoszenia. Ksiądz Juliusz ujrzał znowu to co już raz oglądał, tylko jeszcze więcej rozpadłe, rozsypane, smutniejsze i uczuł gorzki, silny ból na widok budynków pozbawionych dachów, pochylonych, chwiejących się murów, całego tego rozwaliska zamarłego, rozkładającego się coraz bardziej, nicestwiejącego w oczach. W tym beznadziejnie zniszczonym klasztorze ujrzał obraz własnego serca, symbol własnego życia. Dostrzegł rów wykopany przez ojca Pamfiliusza. Ziemia obsuwająca się wypełniła go po brzegi niemal. O kilka kroków dalej widniała inna dziura długości mniej więcej człowieka, ciasna i głęboka, jak grób cmentarny. Pomyślał sobie, że dobrzeby było położyć się tam, przykryć czernią nocy i spać. Motyka wbita była w ziemię obok dziury, motyka, owo prostackie narzędzie, ów symbol marzeń mnicha. Juliusz wziął ją do ręki i zważył na dłoni spoglądając z rozczuleniem. Żelazo było wyszczerbione, rękojeść krzywa i sękata, a jednak ta nędzna motyka kopiąca zawsze same jeno mgły urojenia, świetniejszą mu się w tej chwili wydała niż miecz zdobywcy. Długo jeszcze chodził po rozpacznych rozwaliskach snując marzenia żałobne, które do reszty zaćmiły mu duszę. Wszystko wokoło mówiło o śmierci, widział ją przyczajoną za każdym ka-