Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

co go czekało wszędy. Szukał w myśli różnych sposobów. Może męczeńska placówka gdzieś w misyi, w krajach dalekich... Ale czy go przyjmą?... Zakon?... Ach, tam go już napewne nie przyjmą! Szukał, szukał, i nie znalazłszy nic, uczuł się zgubionym. Strach nim owładnął. Niespokojny, drżący jak zwierz dziki ścigany przez psy, szedł z grzbietem pochylonym, wytężonym słuchem i śmiercią w duszy.
Ranek był cudny, powietrze czyste, drzewa zbudzone ze snu szemrały, a aromatyczne opary wznosiły się z ziemi drżącej pod pocałunkami młodego, wiosennego słońca.
W odległości kilku kroków od opactwa spotkał starą kobietę, widzianą już raz, wtedy, gdy niosła zupę Trynitarzowi. Stanął i zapytał:
— Czy jest ojciec Pamfiliusz?
— Od jakichś piętnastu dni i nocy nie widziałam go księże dobrodzieju! — odparła kobieta. — Jednego dnia był jeszcze... nazajutrz znikł...
— Ach!
— Pewnie powędrował gdzieś w obczyznę jak zwykle... taki on już!
Nieobecność ojca Pamfiliusza była dla księdza Juliusza prawdziwym zawodem. Zawahał się niepewny czy ma iść dalej, czy też zawrócić.
Ha, — powiedział sobie — czy tutaj dzień przepędzę, czy gdzieindziej wszystko mi jedno!
I począł iść ulicą zarosłą cierniami.
169