Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czył nagle ropuchę, siedzącą w cyboryum, nie byłby bardziej zdumiony tem dziwnem zdarzeniem, jak stryj posłyszaną nowiną. Zgłupiał w pierwszej chwili. Potem oczy jego rozwarły się szeroko, twarz zwolna okryła czerwonemi plamami, zadrgały muszkuły jak u epileptyka i głosem przerywanym od gniewu, chrapliwym, począł wołać:
— Kanalio! Kretynie! Bydlaku! Ledwiem stanął na miejscu, ty zaraz spraszasz swoich godnych przyjaciół!... Czyż uważasz mnie za rzadki okaz zwierzęcia?... Chcesz sobie i przyjaciołom sprawić widowisko?... Powiedziałeś im: Pokażę wam księdza Juliusza... waryata, oryginała, księdza świętokradcę... zobaczycie go!... Będziecie mogli pomacać... przekonać się, że to nie farsa, ale rzeczywistość jasna i niezbita!... Pieściłeś w sercu nadzieję, że sobie użyjesz, pokazując mnie ludziom jak niedźwiedzia w menażeryi, potwora w jarmarcznej budzie, lub barana o pięciu nogach!... Ha, ha, ha i myślisz jeszcze, że zostanę choćby pięć minut w tej norze z takiem jak ty bydlęciem i tą wykrygowaną gęsią, żoną twoją? Myślisz tak może?... Idę do hotelu... do hotelu!... Słyszysz idę do hotelu!...
Wdział napowrót swą watowaną sutannę, zamknął torbę, którą przed chwilą otwarł i krzyknął:
— Idę do hotelu!... Bądź zdrów!
Przeszedł pod nosem zmartwiałego od zdziwie-