Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Napoleonem... Lamartinem... chciałbym się ożenić!...
Biedna kobieta krzyknęła przeraźliwie i nie mogąc powstrzymać łez, które wzbierały od samego początku rozmowy, załkała boleśnie:
— Mój Boże!... Mój Boże!... ależ w tobie siedzi szatan!...
— Acha — rzekł ksiądz Juliusz — już płaczesz... Trudno, idę sobie... Dobranoc!
Wyszedł i trzasnął drzwiami.
Po odjeździe matki plebania wydała mu się pustą.
Przyzwyczaił się widzieć ją ciągle przy sobie, słodką, uprzedzającą jego życzenia, czynną, biegającą po całym domu, po którym rozlewała pogodę i jasność swej duszy. Chwilami lubił wodzić oczyma za jej białym czepeczkiem, podobnym bielą swą do skrzydła anioła stróża, uspokajało go to. Z wzruszeniem patrzył na drobną kobiecinę, okrytą skromnym, czarnym szalem, tak jednak mężną, prostą i dobrą. Od czasu gdy jej zbrakło, wszystko zda się wrosło w ziemię, zlodowaciało, zakrzepło w bezruchu, ogród, horyzont,... lub powtarzało się z automatyczną jednostajnością. Ciągle ten sam milczący i uśmiechnięty wikary, z płaską twarzą i konopiastymi włosami. Gdy siedział z nim sam na sam, drażniło go jego milczenie, ale czuł, że rozmowa doprowadziłaby go wprost do rospaczy. Uczuwał wtedy cały, straszny ciężar samotności i zrozumiał, że długo jej znosić nie bę-