Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

silałem pamięć, by uprzytomnić sobie rzeczywistą jego fizjonomię, przywoływałem na pomoc wszystkie ważniejsze wypadki mego życia, na tle których zarysowaćby się mogła ostro i plastycznie. Wszystko daremnie... z postaci stryja, niby zatartego, starego portretu pozostało tylko długie kościste ciało rozparte w fotelu, z głową wspartą na poduszkach, ze skrzyżowanemi pod sutanną, długiemi, chudemi nogami o wystających kostkach i olbrzymich z rozstawionymi palcami stopach, ubranych w zielone pantofle. Dokoła niego mnóstwo książek, na szarej ścianie jasno oświeconego pokoju, malowidło wyobrażające ludzi rudobrodych, pochylonych nad głową trupa. Wreszcie głos, który mi jeszcze dźwięczał w uszach, głos świszczący piersiowy, gderający ciągle i czyniący ciągle komuś wyrzuty, słyszałem prawie dotąd słowa: Ej urwipołciu!.., Ej gałganie! Tyle zachowało się w moim umyśle wspomnień.
Nie pragnąłem zbytnio ujrzeć napowrót stryja, czując instynktownie, że nie wniesie on ze sobą do życia naszego ni uczucia ni urozmaicenia, wiedziałem też na pewne niemal, że niczego dobrego spodziewać się nie mogę od krewnego, który nie chciał wyprawić fety po moim chrzcie, nie dał żadnego podarunku matce i nie przysłał mi nigdy zabawek na Nowy Rok, ni jednej bodaj marnej pomarańczy. Słyszałem także jak opowiadano, że mnie nie kocha, że wogóle nie kocha nikogo, nie