Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wstrząsnęła. Uczynił gest brzydki, rzucił się na łóżko, aż zatrzeszczało i szepnął szyderczo:
— Czekaj, złapię ja cię jeszcze!
Nazajutrz o zwyczajnej porze ksiądz Juliusz wszedł nieco tylko bledszy do gabinetu biskupa. Staruszek oddał mu pocztę i rzekł głosem słodkim, pieszczotliwym, drżącym:
No i cóż drogi księże?... Jestem na twe usługi drogie dziecko!... Chciałeś mi coś powiedzieć?...
— Ja? — spytał ze zdziwieniem ksiądz Juliusz — Ja nie chciałem nic powiedzieć Waszej Eminencyi!
— Ależ tak, tak... przyszedłeś przecież z tym zamiarem dziś w nocy do mej sypialni!...
Ksiądz Juliusz spojrzał śmiało, bezczelnie, prosto w oczy biskupowi.
— Ja... dziś w nocy... przyszedłem do sypialni?... Ja?
— Naturalnie!... jakto... zapomniałeś? Tej nocy... późno w nocy!...
Ksiądz Juliusz pokręcił głową i rzekł szorstko:
— Nie, nie byłem wcale tej nocy w sypialni Waszej Eminencyi... Waszej Eminencyi musiało się coś przyśnić!...
Zima tegoroczna nie przyniosła nic nowego i dni na biskupstwie płynęły powoli, jednostajnie cicho, bez wstrząśnień, Zdawało się, że i ksiądz Juliusz się uspokoił zupełnie. Przynajmniej nie wychodził prawie z gmachu biskupstwa, zaniedbywał niemal kościół, przestała go ciekawić dyece-