Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miast zapuszczać się w zawiłe subtelności, których szanse małe być musiały wobec starego włóczęgi, jakim był ojciec Pamfiliusz. Należało go raczej zdziwić, ogłuszyć potężnym, dobrze wymierzonym ciosem maczugi. Przybrał więc surową minę i rzekł:
— Nie przyszedłem tu słuchać waszych głupstw mój drogi ojcze! Proszę, racz mi poświęcić dwie minuty uwagi... Mam na myśli dzieło, wielkie dzieło i na ten cel potrzeba mi dużo pieniędzy... Chcę wprzód uspokoić twe sumienie... i mówię ci przeto, że nie idzie o rozwiozłe przygody na obczyźnie pod pozorem budowania kościoła... nie! Idzie o co innego, o rzecz bardzo szczytną, bardzo piękną, nawskróś chrześcijańską... Gdybym ci nawet powiedział co mam na myśli prawdopodobnie nie pojąłbyś!... Powtarzam, potrzebuję pieniędzy i... ty mi ich dać musisz, bo masz!...
— Nie mogę. — odparł spokojnie ojciec Pamfiliusz, którego uśmiechniona przed chwilą niewinnie twarz przybrała wyraz rozmarzonej powagi apostolskiej.
Ksiądz Juliusz zdjęty nagłym gniewem wstał. Liczył na zdziwienie, przygnębienie Bóg wie zresztą na jakie straszne wrażenie. A oto ten człowiek ani mrugnął okiem i rzekł tylko: »Nie mogę« głosem spokojnym, nieugiętym, wyrażającym niezmienne postanowienie. Zapanował nad sobą i spojrzał na mnicha. Kilka kamyków wymknęło mu