Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pomału! Będziesz czytał pomału... zaczniesz, gdy ci powiem.
Podczas gdy usadawia się w fotelu z nogami wyciągnionemi sztywno wprost przed siebie, spoglądam na tytuł książki i widzę: — Indiana — p. Georges Sand... Przychodzi mi na myśl, że ojciec często mówi o pani Georges Sand... widział ją podobno w teatrze. Ma to być zła kobieta, ubierająca się po męsku i paląca fajkę... Georges Sand... staram się ze słów ojca wyłowić jej cechy i właściwości. Ale matka ciągle przerywa ciągle nawiązywane opowiadanie. Samo to nazwisko już ją oburza, podobnie jak i panią Robin... Widocznie Indiana jest czemś w rodzaju romansu, to jest rzeczą okropną i zakazaną. Spoglądam tedy na leżący przedemną tomik z ciekawością, połączoną ze strachem.
— Zaczynaj! — mówi stryj — Ale pomału... nadewszystko pomału!
Obrzucam go przelotnem spojrzeniem. Zamknął oczy... ramiona mu zwisły poza poręcze, pierś jego spada i podnosi się niby miech. Zaczynam:
— Łkania wstrząsały Noun. Zerwała wieniec ze skroni i długie włosy spłynęły falą na białe, przecudne ramiona. Gdyby nie to, że pani Delmare dodawała wdzięku niewola, Noun w tej chwili byłaby nieskończenie przewyższała ją pięknością. Jaśniała miłością i cierpieniem...