Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie tak prędko! — rzekł stryj cichym głosem. — I nie wierć się tak na krześle.
— Zwyciężony Raymond objął ją ramieniem, posadził obok siebie na kanapie i przysunął mały, okrągły stolik z flaszkami, by jej nalać w srebrny, cyzelowany kubek kilka kropli wody pomarańczowej. Ta troskliwość, więcej jeszcze niż sam uspokajający napój dodały otuchy Noun, otarła oczy i rzucając się do stóp, Raymonda zawołała: Kochaj mnie — prosiła, całując namiętnie jego kolana — powiedz mi, że mnie kochasz, niech to jeszcze raz usłyszę, a ozdrowieję i będę ocalona! Pocałuj mnie raz jeszcze, jak całowałeś niegdyś, a przestanę żałować, że ściągnęłam na siebie hańbę, byle ci dać kilka dni roskoszy!
— Czekaj! — powiedział stryj cichym, głuchym głosem, podobnym do kwilenia dziecka... — Czekaj!
Doznawałem dziwnych wrażeń, ciężkość jakąś czułem w głowie. Te słowa: miłość, roskosz, kanapa, czara srebrna, Raymond, Noun, pocałunki, olśniewająca piękne ramiona, wszystko to sprawia mi zawrót głowy. Wydaje mi się, że litery książki przywdziewają niepokojące kształty, że przegląda z nich coś znanego, przeczuwanego, coś, o czem śniło mi się, że ruszają się i czynią grymasy. Serce poczyna mi bić szybciej, czuję tętnienie w skroniach i ogień jakiś nieznany, przejmujący w żyłach. Słucham oddechu stryja, przerywają go