Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

towne, gdyż wydawało mu się, że go ktoś chce zamordować. Ojciec, czuwający tej nocy wraz z Magdą, z trudnością ledwie zdołali go powstrzymać. Chciał wstać, wydawał dzikie okrzyki, rzucał się na urojoną istotę, która mu się zwidywała, śledził jej dziwaczne ruchy i szał go coraz większy ogarniał z każdą chwilą. Przywidział mu się proboszcz Blanchard.
— Szpiegujesz moją duszę bandyto! — krzyczał — Nie chcesz, by rozwiała się po wszechbycie... ty złodzieju!... Nie chcesz dopuścić, by zaznała szczęścia... Ale nic z tego... nie będzie twoją... ona jest tu (wskazywał na gardło ściśnięte skurczem )... ona jest tu... gryzie mnie... dławi! Ale nie wypluję... nie... wynoś się! Ojciec pochylił się nad nim, chcąc go uspokoić.
— Wypędź go! — rozkazał — O, patrz, teraz uczepił się gzymsu wielkiemi, czarnemi skrzydłami... O, patrz... fruwa... fruwa... brzęczy... patrz... teraz tam... zabijże go... ach, zabijże go raz!... Widzisz, wlazł pod łóżko... podnosi, podnosi mnie z łóżkiem... niesie... zabijże go... zabij łajdaka proboszcza!
Za małą chwilę poczynał płakać i przerażony kulił się w kącie łóżka pod kołdrą, jak małe dziecko.
Nad ranem uspokoił się. Po podnieceniu nocnem nastąpiło ponure wyczerpanie, głęboka prostracya