mózgu i serca. Przez trzy godziny drzemał wstrząsany dreszczami nerwowemi, a po biednej, zmęczonej głowie snuły mu się snadź przywidywania jakieś okropne, bo co chwila wydawał okrzyki przerażenia. Gdy nie spał, wlepiał w nas oczy, w których widniała głębia przepaści i owa straszna, przygnębiająca, przerażająca martwota tajemniczego spojrzenia umierających zwierząt. Źrenice te nie odzwierciadlały już niczego żywego, w mętnej ich soczewce nie zostawiało śladu otaczające życie, ani wnętrzne procesy w nich się nie odbijały. A powieki rozszerzone niezmiernie otaczały kołami nieruchomemi, blademi martwe, czarne źrenice, w których nie było światła. Raz zdawało mi się, że mnie poznaje, ale to było znikome światełko, które zaraz zagasło.
— Stryju — odezwałem się — Stryju!... Jestem Albert, twój Albert... czyż mnie nie poznajesz?...
Wpił we mnie oczy i głosem wezbranym bólem, nie artykułując słów płynących z jego ust jak łzy, zaśpiewał:
Chciałbyś wiedzieć, o wierzę
Księżyno moja słodka...
Od tej pory kuzyn Debray zaprzestał przechadzek po ogrodzie. Przesiadywał w bibliotece, nastawiając ucha i zjawiał się w kurytarzu za lada