Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powiedzno księże, nazywać żartami?... Czy to stosowna nazwa... ha?
Prałat zzieleniał, zachwiał się na nogach, zdawało się, że padnie trupem. Drżący, z otwartemi ustami, spotniałem czołem słaniał się i szukał rękami podpory. Wreszcie czepił się ramy okna. Dyszał, sapał. Wielkim, aż nadto widocznym wysiłkiem woli zapanował wreszcie do tyla nad sobą, że wystęknął poprawiając drżącą ręką obojczyk, który mu się wysunął z kamizelki:
— Ja księdza!... Eminen...cya się do... do...wie... gdybym miał nawet... tak gdybym... wypędzę! Wypędzę jak... jak... jak... To nikczemność... to... nik... nik...
Nie mógł skończyć. Zaczęte słowo utknęło mu w gardle... w oczach wyszłych z orbit malowała się wściekłość, obłęd, nienawiść, strach i wszystko razem tak było komiczne, że ksiądz Juliusz wybuchnął śmiechem.
Poklepał prałata pogardliwie po ramieniu i rzekł śmiejąc się ciągle:
— Uspokój się Wasza Wielebność... Uspokój się... Twoje świństwa nie obchodzą mnie... choć prawdę powiedziawszy mam dowody czarno na białem... hę, pojmujesz mój poczciwcze... czarno na białem... ale to mnie nie obchodzi... to mnie tylko bawi... oto wszystko... to mnie bawi. Ale uspokój się Wasza Wielebność... uspokój się...