Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ruchem krótkim, podobnym do policzka wsunął oporny obojczyk prałata za kamizelkę.
— Tylko — dodał — myślę, że nareszcie dasz mi spokój... i twoja banda posiepaków też... hę?... Krótko mówiąc, uspokój się Wasza Wielebność!...
Obrócił się na obcasie śmiejąc się dalej, podczas gdy prałat otumaniony, zgnębiony ocierał pot z czoła i wysilał się, by zatrzeć ślady swego zmieszania.
Ksiądz Juliusz święcił swój tryumf bezczelną radością i podwojonem prześladowaniem. Gdy umyślił jakiś plan szatański pokazywał się publicznie z bezczelnym wyrazem twarzy, oczyma zjadliwie uśmiechnionemi. Przebiegał ulice ogromnymi susami ze złowrogim pośpiechem. Gdy na objeździe dyecezyi, z okazyi bierzmowania towarzyszył biskupowi zachowywał się tak prowokująco, że to wraz z służalczą uległością prałata wznieciło po parafiach wielkie zaniepokojenie.
— Widziałeś?... Ma biskupa w kieszeni! — szeptali proboszczowie. — Jest coś w tem!... a to kanalia!..
— Biskupa!... Czyż myślisz, że dałby się wodzić za nos poganinowi, heretykowi!
— Ale mimo wszystko sądzę, że lepiej z nim trzymać... Wikaryusz generalny?... Prałat z Mortagne!... I cóż nam z nich?... Nie mają znaczenia!...
— ...A i dziś rano naprzykład, jak ich potraktował!...