Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szedł święty. Entuzyazm wybuchł, ogarniając mózgi. Matka jakaś rzuciła się do nóg jego wznosząc w wyciągniętych rękach kwilące w powijakach dziecko, by je pobłogosławił. Odsunął ją łagodnie:
— Niegodny jestem moja siostro! — rzekł.
Ludzie cisnęli się i roztrącali, by dotknąć rąbka jego komży, a kościelny i ministranci poprzedzający go chwiali się na nogach, jak pijani i bez względu na miejsce gdzie się znajdywali krzyczeli na cisnące się kobiety:
— Usuńcie się... usuńcie się... przeklęte samice!...
Nagle zagrzmiał organ potężnym głosem, a szmer tłumu utonął w tryumfalnym, wybawczym hymnie... Nastąpił dalszy ciąg mszy...
Na plebanii odbyło się wielkie przyjęcie, na które sproszono wszystkich księży i wszystkie wybitne osobistości z całego okręgu. Nim zajęto miejsce przy stole, poczciwy proboszcz Sortais cały drżący jeszcze zbliżył się do księdza Juliusza.
— Moje dziecko, moje drogie dziecko! — zawołał... — O jakież to było piękne! — Co za wielki, co za wspaniały, co za wzniosły przykład dałeś!... Co za niezwyczajna rzecz... patrz, płakałem... jeszcze płaczę!... Ach co to było!
Szukał jego ręki, chciał go przycisnąć do serca.
— Jakżem szczęśliwy, jaki szczęśliwy! — powtarzał.
Ksiądz Juliusz odsunął go. Na twarzy jego po-