Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jawił się złośliwy uśmiech i zimna ironia, od której zlodowaciało serce staruszka:
— Dobrze, dobrze, dziękuję — rzekł... — Niema powodu... niema powodu się radować, mój zacny proboszczu!... Ha, ha, ha... hi, hi, hi...
Odwrócił się od niego nie przestając śmiać się szyderczo.
Babka moja opowiadała później, że podczas ceremonii, która powinna była przedewszystkiem jej serce przejąć radością i dumą nie mogła podzielać ogólnego entuzyazmu. W miarę jak wuj Juliusz rozpalał się, dawał się porywać wymowie i skrusze, skutkiem dziwnego jakiegoś tajemniczego skojarzenia pojęć, które sobie uświadamiamy ale, którego atoli sobie sprawy zdać nie można, czuła, że ziąb ją jakiś przenika i że serce jej się ściska boleśnie. Płakała, ale ze strachu pod wpływem nieokreślonego smutku. Dziwna rzecz, mimo, iż odpędzała trapiące ją widziadła przeszłości narzucały jej się z siłą niepokonaną i przed oczyma miała nie tego oto syna, na ambonie, z twarzą wniebowziętą i opromienioną wiarą, ale tego, którego widziała ongi, gdy z szatańskim, złym śmiechem oznajmiał jej, że wstępuje do seminaryum. Poprzez potok natchnionych słów upokorzenia i skruchy, od których we łzach topniały dusze wszystkich dokoła, słyszała ohydne słowa bluźniercze, które padły niegdyś z ust jego;