Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Teraz się jej już nie boję. Zdrzemnąłem się zeszłej nocy i przyśniło mi się, że ona jest jak olbrzymie morze, bez linii horyzontu, bez granic. Na owo morze popychało mnie coś i płynąłem na białej fali po białym bezkresie... W tej chwili wydaje mi się podobną do tego ogromnego obszaru nieba, na który spozieram i ma jak ono wielkie, utajone kędyś w niewymiernej głębi światła przeogromne.
Podniósł głowę z poduszek, wyciągnął ku oknu szyje i upojonym wzrokiem zatonął w bezmiernych oddalach.
Chmury o srebrnych rąbkach sunęły po niebie tu i owdzie różowym pokryte pyłem, tu i owdzie jakby zlodowaciałe, zielone, zimne, krystaliczne... Płynęły ponad lasem, rozsuwały, skłębiały na skrajach horyzontu, tworząc ciemne zwały i znowu pełzły kędyś w nieskończoność.
— Tak, rzekł stryj — śmierć podobną jest do tego nieba.
Milczał przez chwilę w ekstazie śledząc wznoszenie się chmur i opadanie ich poza las, potem sparł na nowo głowę na poduszkach, wyciągnął się w łóżku i począł mówić melancholijnym głosem:
— Zmarnowałem życie mój chłopcze... a zmarnowałem je dlatego, że nigdy nie mogłem całkiem opanować niskich żądz, tkwiących we mnie, ukrytych żądz księdza, namiętności odziedziczonych, urodzonych z mistycyzmu mej matki i alkoholizmu