Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po obu bokach widniały w odstępach drzew żółte i rudawe pola. Szedłem pomału, trapiony obawą i spieką buchającą z nieba, po którem błąkała się jedna jedyna chmura, gdzieś wysoko, w toniach szafiru, niby ptak różowy. Droga wiła się robiąc gwałtowne zakręty w prawo i lewo, ginęła z oczu, to znowu się ukazywała. W miarę jak szedłem cienie się wydłużały, wyciągały, rzucając na pył sylwetki dziwnych jakiś potworów.
Nagle spostrzegłem straszną sutannę czarną, odcinającą się wyraźnie od oślepiającej bieli drogi. Za nią biegł mały cień, drepcił u jej nóg, niby mały piesek. Stanąłem nagle, a stryj szedł dalej wolno pochylony, z zapadniętą piersią, krocząc na zesztywniałych nogach. Sutanna jego, która przed chwilą wydała mi się tak czarna, lśniła teraz w promieniach słońca jak zbroja. Widząc, że się nie odwraca, poszedłem dalej. Zeszedł na prawy brzeg drogi, pochylił się nad upłazem zarośniętym zielskiem, zerwał jakąś roślinę i począł się w nią wpatrywać z uwagą. Skorzystałem z tego, zawróciłem i przyspieszyłem kroku, a znalazłszy się naprzeciwko, oddzielony od niego całą szerokością drogi, zdjąłem w ukłonie kapelusz i poszedłem dalej. Stryj podniósł głowę, popatrzył na mnie chwilę, a potem pochylił się znowu nad rośliną, przyglądając się jej z uwagą.
Nazajutrz też nie byłem szczęśliwszy. Trzeciego