Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

igielników i skrawków płótna, siedział strasznie zgarbiony Jerzy i szył.
Biedny kaleka spojrzał bojaźliwie naprzód na mnie, potem na drzwi i widząc, że jestem sam, uśmiechnął się:
— Mamy niema? — spytał szeptem niemal.
— Niema.
Położył na stole robotę, wstał z trudem i zbliżył się do mnie. Nóżki jego, zbyt słabe, by udźwignąć ciężar drobnego ciała, chwiały się za każdym krokiem, jak wątłe gałązki małego drzewka pod ciężarem szczygła.
Nie miałem często sposobności być z nim sam na sam. Biedak nie wychodził prawie nigdy, a przytem czy to u nas, czy w domu, zawsze pomiędzy nami stawał lodowaty cień jego matki. Nie rozmawialiśmy, ale za usta mówiły do siebie nasze oczy, a w spojrzeniu Jerzego czytałem długie opowieści o wielkiem cierpieniu.
— Usiądź tu przy mnie — rzekł, przysuwając taburet.
Opierając się na mojem ramieniu, usadowił się znów na siedzeniu i spoglądał na mnie bez słowa. I ja milczałem. Trochę onieśmielony, trochę osmutniały, jakby w obliczu człowieka, o którym się wie, że przewyższa nas pod wielu względami, patrzyłem na Jerzego. Włosy miał jasne, bez połysku, matowe, jak sierść chorego zwierzęcia, twarz bezkrwistą, zawiędłą z lekko czerwonemi plamami