Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano cóż... nie mówiłam?... byłam tego pewna!
Rzuciła się mężowi na szyję i pocałowała go.
— No, powiedz sam, czy nie miałam racyi?... Ale mów, jak się to wszystko odbyło?
Musiał opowiadać. Ksiądz Juliusz bardzo był zimny, ale grzeczny. Przechadzał się po ogrodzie w dziwacznego kroju zielonej kapocie, nie przypominającej ani sutanny, ani zarzutki. Ogród zarosły był zielskiem i krzakami do tego stopnia, że nie znać było ścieżek. Za pierwszemi zaraz słowami uśmiechnął się ksiądz Juliusz dziwnie i rzekł: — Dobrze! Biorę go! Niech przyjdzie! — Potem zadał kilka pytań odnoszących się do mojej nauki. — Dokąd doszedł? Czego się uczył?... Potem odprowadził brata do końca alei laurowej i powiedział: — Zależy mi na tem, byś wiedział, że nie zamierzam w niczem zmieniać stosunków naszych wzajemnych. Tak, jak jest, jest najlepiej! Nie chcę widywać ani ciebie, ani twej żony. — Potem pożegnali się.
— Więc nie widziałeś ani domu, ani biblioteki?
— Niczego nie widziałem. Nie prosił mnie nawet, bym wszedł do środka.
— I jakże on wygląda?
Ojciec potrząsnął głową i rzekł smutnym głosem:
— Dyabelnie się starzeje... biedaczysko!... Nie dziwiłoby mnie, gdyby cierpiał na serce...