Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zesuwały się w doliny. Olśniony, zachwycony szedł spiesznie wdychając z rozkoszą chłodne, świeże powietrze, spoglądając na niebo opylone złotem, obryzgane ogniem na zachodzie, a w zenicie głębokie, spokojne stalowo szafirowe, zrzadka usiane plamkami ukazujących się gwiazd. Naraz potknął się o coś, co leżało w poprzek ścieżki zagradzając ją w całej szerokości. Nie zauważył tego, zamyślony i zapatrzony w bezmiary nieba. Były to taczki naładowane świeżo zżętą koniczyną. Pod taczkami siedziała wieśniaczka ocierając twarz, po której ściekał pot kroplisty. Na szczycie kopicy koniczyny połyskiwał półkrąg sierpa, jak spadły z nieba księżyc. Wieśniaczka zrazu przeraziła się nagłem ukazaniem się zjawiska, tak czarnego, ogromnego, ciemniejszego i większego jeszcze w zapadającym zmierzchu, ale ujrzawszy księdza uspokoiła się. Ksiądz Juliusz odezwał się do niej łagodnie:
— Nie bój się mała nie jestem przecież dyabłem.
Oparł się o ładunek koniczyny i patrzył na dziewczynę.
Była młoda, ładna, zdrowa, silne miała mięśnie i wydatne biodra. Przyćmione światło nadawało tajemniczą głębię jej oczom i smagłej twarzy, a tylko białe zęby przebłyskiwały czasem w uśmiechu. Na głowie miała chustkę z lekkiej tkaniny, obciskającą jej głowę, a z pod chustki