Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo wygodna ta kolasa — rzekł ojciec, gdyśmy znaleźli się wśród pól, podnosząc szybę i otulając swoje i matki kolana starą, watowaną kapą z łóżka, służącą nam za pled podróżny.
Kolasa toczyła się dźwięcząc żelaziwem, podskakując na szutrowanych partyach drogi, a rodzice zapadli znów w milczenie coraz niespokojniejsi, coraz posępniejsi w miarę, jak zbliżaliśmy się do Coulanges. Serce moje biło bardzo mocno, gdym spoglądał przez szybę zapoconą skutkiem naszych oddechów na niejasne kontury różnych rzeczy, sylwetki drzew i skrawki poszarzałego nieba...
Gdy powóz mijał rampę kolejową matka, nieruchoma dotychczas, nagle pochyliła się do szyby, obtarła ją zarękawkiem i spojrzenia wszystkich trojga równocześnie spoczęły na linii szyn, minęły stacyę i zgubiły się w tej tajemniczej dali, ciemnej i zasnutej mgłą, z której niebawem miał się wyłonić ksiądz Juliusz, otoczony obłokiem czarnego dymu. Matka poprawiła woalkę i przymięte nieco wstążki kapelusza, a potem czyniąc to samo z węzłem mego krawata, rzekła do mnie:
— Słuchajno Albercie... musisz być bardzo grzeczny dla stryja i wyzbyć się min ponurych, jakie przybierasz zawsze wobec obcych... Mimo wszystko jest on twym stryjem!... Zbliżysz się do niego, pocałujesz i powiesz... zapamiętaj to sobie dobrze... powiesz doń: Drogi stryju, bardzo rad jestem, żeś