Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i drgały zmysłowo chwytając zapach bijący od niej falą oszałamiającą, miłośną. Panią Sérviere bawiło to, a w gruncie rzeczy szczęśliwą się czuła z tego hołdu, składanego sobie przez fauna w czarnej sutannie, który ją rozbierał i podniecał lubieżnie.
Stoi mi w pamięci każdy najdrobniejszy szczegół jednej sceny strasznej, która rozegrała się raz po takiej wizycie.
Stryj siedzi pod kulistą akacyą z grzbietem o pień opartym. Jest zdenerwowany, zadyszany, ponury, jak przed atakiem wściekłości. Ale głowa, jak zbyt ciężka do dźwignięcia kula opadła mu na piersi bezwładnie. Pot cieknie mu z twarzy. Rwie rosnące w pobliżu źdźbła końskiego zębu i gryzie je, odrzucając potem. Ja opodal zabawiam się rzucaniem kamieniami w mur dzielący ogród od łąki. Przed chwilą jeszcze była tu pani Sérviere, białą na zieleni się rysując plamą. Biała jej suknia miała ciepły ton, kapelusz był pokryty koronkami, drżącemi za najlżejszym ruchem głowy i biała parasolka. Przez cienką materyę rękawów przeglądały jej różowe ramiona. Umoczyła usta w kieliszku malagi, schrupała ciastko, pan Sérviere wypalił papierosa i mówił o wyborach. Stryj był nieporównany, mówił wytwornie, co dziwnie brzmiało w jego ustach. Zerwał dziki mak pełny, które delikatne, jedwabne zwiędłe, misternie pomięte płat-