Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na nogi i pchnęła go tak, że zatoczył się kilka kroków w tył i mało na wznak nie padł.
— A to waryat! — rzekła poprostu poprawiając zmiętą na piersiach koszulę i zawiązując na nowo zdartą spódnicę. — Cóż to księdza opętało?... ...Acha, tak?... Nic z tego... A to plugawiec! Widzicie go!...
Pochwyciła drążki taczek i powoli odeszła oglądając się od czasu do czasu, czy ksiądz nie idzie za nią. Ale nie poszedł, stał na miejscu, jak skamieniały, z rozpiętą sutanną, odkrytą głową, rękami zwisającemi wzdłuż ciała, nie pomyślawszy nawet o tem, by podjąć kapelusz, który podczas krótkiej walki spadł w trawę. Nie widząc wcale, patrzył za oddalającą się, wpadającą jakby w ziemię, tonącą w mroku dziewczyną, słuchał, nie słysząc dudnienia taczek po twardej ścieżce, wydających głuchy warkot, niby daleki odgłos bębna. Potem uczyniła się wokół cisza, noc zapadła, czarna, dławiąca noc bezksiężycowa. Rozpościerała się w jego duszy, gasło w niej, coraz bardziej pełzło blade światło zachodu, tonęło w czerni, a na tło czarne, wraz z cieniami występowały wielkie, groźne zjawy wyrzutów sumienia, potworne, mściwe, wykrzywione krwiożerczym grymasem strachy. Ogarnięty wstrętem do siebie samego i przerażeniem ksiądz złożył ręce jakby do modlitwy, rzucił się na ziemię ruchem rozpaczliwym i długo, długo płakał.