Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chmur dziwnych kształtów wijące się po niebie, gorejące, czerwone od ostatnich błysków słońca wydały mu się jak potworne zjawy płci, szukające się w przestrzeni, zlewające w jedno, rozdzierające wzajem w tem zwarciu, krwawiące, straszne.
— Zbliż się! — powtórzył poraz trzeci.
Dziewczyna nie drgnęła nawet. Z głupim wyrazem na twarzy, szeroko, bezmyślnie otwartemi oczyma wpatrywała się w wysoką, czarną postać księdza, co niby dyabeł miotał się przed nią.
Nagle, jak dzikie zwierzę na łup, ksiądz Juliusz rzucił się na dziewczynę. Nie zważając, że może ją zdławić owinął jedną ręką szyję, a drugą wolną pochwycił piersi mnąc je, łaskocąc, gniotąc w dzikiej, okrutnej pieszczocie. Uczuł pod palcami szkaplerze, medaliki i krzyżyk poświęcany, zawieszone na szyi na stalowym łańcuszku i radość w nim się zbudziła straszna, świętokradcza. Giął je, łamał, wciskał w ciało kobiety upojony, że może je bezcześcić w pieszczotach ohydnych, któremi dręczył ofiarę. Równocześnie z piersi zadyszanych wyrzucał straszne, cyniczne słowa, bluźnierstwa urywane, bez związku.
— Milcz!... Chodź tu blisko... Naga... Zapłacę... Tak... tak!... Słuchaj... milcz... tu na trawie... Zabiję cię na trawie... zduszę... Milcz!
Ale dziewczyna zdołała się wyrwać. Jednym ruchem biodr zrzuciła z siebie księdza, zerwała się