Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stryj nie podziękował, nie wspomniał nigdy o tych specyałach mimo, że zjadał je z wielkim smakiem. Gdym przyszedł «na lekcyę« i spotkał go bądźto w alei, bądź w podwórzu, pierwsze spojrzenie rzucał na me ręce. Zdawał się pytać wzrokiem: Cóżeś mi przyniósł?
Matkę milczenie to doprowadzało do desperacyi i raz wkładając mi w rękę mały koszyczek z czterema słoikami konfitur poziomkowych, które stryj Juliusz bardzo lubił rzekła:
— Mniejsza z tem... choć mógłby chociaż po dziękować.
Ale ksiądz Juliusz wystrzegał się tego, postanowiwszy na znak najwyższej pogardy nie wymawiać nigdy imion moich rodziców. Na delikatne aluzye, które z obowiązku wypowiadałem przy składaniu w jego ręce bekasów i konfitur odpowiadał pogwizdywaniem jakiejś piosenki. Żaden z planów zdobywczych rodziców moich nie powiódł się.
— Przepraszam stryja bardzo — mówiłem raz wyuczony rumieniąc się mimowoli — przepraszam że się dzisiaj spóźniłem na lekcyę, ale mama chora, bardzo chora!
Obrócił się na obcasach i odszedł z rękami założonemi na plecy. Rodzice moi dlań nie istnieli wcale, nie zaszczycał ich już nawet obelgą: Bydło! Mimo poufałej stopy na jakiej stałem ze stryjem ta uporczywa obojętność poczęła budzić niepokój