Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przybrała znów wyraz obojętny, surowy, a ojciec był zakłopotany i nie wiedział co mówić. Wreszcie odważył się spytać:
— Wygodnie jechałeś? — Głos jego trwożliwy był i wahający.
— Tak — bąknął stryj.
Zapadło na nowo przykre milczenie, a nikt nie śmiał go przerwać. Stryj usiłował poprzez zapoconą szybę dojrzeć krajobraz, ale mgła obiegła wszystko. Opuścił więc szybę ruchem tak gwałtownym, że pękła i na kolana wszystkim spadło mnóstwo małych kawałków szkła.
— Ach, to nic... to nie szkodzi! — powiedział ojciec w zamiarze ułagodzenia swą wielkodusznością straszliwego Juliusza i dodał z uśmiechem.
— Stłuczone szkło, to dobry znak!
Stryj nie odpowiedział na to nic. Lekko pochylony naprzód zapatrzył się w dal.
Droga z Coulanges do Viantais jest bardzo piękna. W całej długości ściele się szeroką, zarośniętą drzewami doliną rzeki Cloches, wijącą się licznymi skręty i usianą tu i owdzie starymi młynami. Właśnie Cloches wystąpiła z brzegów, a pokryte wodą łąki pobrzeżne pozamieniały się w dziwaczne jeziora, pośrodku których sterczały prostokąty, utworzone z wierzb bezlistnych i ciągnęły się aleje topol. Dziwna ta bagienna flora odbijała się w wodzie znieruchomiała, zaspana. Równolegle z doliną ciągną się góry, zamykając ją z jednej strony niby