Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lubił siadać, długie swe nogi zanurzając w wysokiej trawie. Przypomniałem sobie jego zieloną kapotę, słomiany kapelusz, chód niepewny, dziwne wykłady, których się bałem ongi. Teraz już nie czułem strachu i czułem w tej chwili niejasno, przeczuwałem tkwiący w nich na dnie ból moralny, który możeby dał się był złagodzić tkliwością... Tak... w tej chwili kochałem go naprawdę i rozpamiętywałem, że on, tak zawsze gniewny, tak drażliwy, nie obruszył się na mnie ni razu, nie uczynił gestu zniecierpliwienia... Niepokój pędził mnie ciągle ku domowi, pytałem Magdy chcąc się dowiedzieć, jak się stryj ma, albo też cicho, na palcach podchodziłem do drzwi pokoju i długo długo wsłuchiwałem się w głośny, świszczący oddech stryja i szelest kroków mej matki po posadzce.
Wieczorem przyszedł kuzyn Debray.
— Ha... a to co? — zawołał — To taki z ciebie kroćset tysięcy?...
Zdziwił się ogromnie, że ojciec mój i matka uprzedzili go u łoża chorego i spojrzał po stołach i szufladach niespokojnym wzrokiem dziedzica.
Wyszliśmy z pokoju, gdyż zbliżał się czas obiadu.
— I cóż? — spytała matka.
— Stracony jest! — odparł ojciec. — Bo to