Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Opowiem wszystkim coś ty za ptaszek, opiszę wszystkie twe przygody, świństwa, zbrodnie.... zdenuncyuję cię... słyszysz ty podły, stary oberwańcze!
— Nie szkodzi... Generał mnie zna... papież mnie zna... a zresztą jest ktoś większy, potężniejszy co mnie zna i ochroni...
Wskazał palcem na niebo i dodał:
— Bóg mnie uchroni!... Nie boję się ciebie mój księże...
— Sprawię, że zażądają od ciebie rachunku z wszystkich pieniędzy, któreś rozmarnował.... skradł... zrobię... uczynię...
Ksiądz Juliusz pienił się. Wielkie oczy wykrzywione jak w ataku epilepsyi świeciły białkami pokrytemi siecią czerwonych żyłek. Na wargach tłoczyły się, ścigały, krzyżowały przekleństwa, wydawał dźwięki nieartykułowane, wymawiał niezrozumiałe słowa, gubiące się w świście zdyszanych piersi, w rzężeniu flegmy, wreszcie porwał go straszny kaszel, który mu szarpał gardło i rwał pierś, tak iż zdawało się, że wpół zgięty z siną twarzą, żyłami nabrzmiałemi do pęknięcia z wyciągniętą szyją wyrzuci z siebie życie w strasznym ataku.
Gdy się nieco uspokoił, rzekł doń mnich nie ruszając się ze swego miejsca głosem spokojnym i słodkim:
— I pocóż szkodzić sobie do tego stopnia. Cóż mi drogi księże właściwie masz do zarzucenia...