Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

waryat, w którym nie było fałszu! A może drwi?... Nie wiedział. W każdym jednak razie było to dlań niespodzianką, nie był przygotowany ni na ten niepojęty obłęd, ani na tę śmiałą ironię. Stał nie wiedząc co począć. Cóż tedy kryło się za ową bruzdami posieczoną maską, która w oczach jego dwa razy zmieniła się, zdemateryalizowała niemal, którą prześwietliła na wskroś nieznana tajemnicza, wnętrzna piękność. Uczuł strach przed mnichem, choć gniew dotąd w nim burczał i nie mógł się w uczuciach swych wyznać, nie wiedział czy czuje dlań politowanie, podziw, czy pogardę. Wnętrzny głos posłyszał dziwny jakiś, nieznany: Na kolana! A inny szept doradzał: Daj mu w twarz.. to rozbójnik! Czuł, wiedział na pewne, że prawdę pierwszy powiada, ale usłuchał drugiego i tupnąwszy w ziemię nogą krzyknął:
— Brednie, brednie, brednie!... Nie bierz mnie za idyotę! Wiesz dobrze sam, że cały twój kościół to czysta blaga... nie odbudujesz go nigdy!
Ojciec Pamfiliusz wstał, wyprostował się, w oczach zatlił mu się płomień i tak je rozświetlił, uczynił tak ogromnemi, ukazał takie przepaści, że ksiądz Juliusz cofnął się. Nie mógł znieść blasku co miarę człowieczą przekraczał. Wydało mu się, że idzie ku niemu archanioł, bóg jakiś mocny, posępny, nawykły siadać po zamarłych rozwaliskach. Kolana się pod nim gięły, a usta słowa błagalne