Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o zmiłowanie szeptały, a mnich przystąpił i targnąwszy go za ramię krzyknął donośnie:
— Człowiecze małej wiary!... kapłanie niegodny... nie bluźnij! Patrz i słuchaj! Gdyby własne same stare ręce moje miały łupać tę skałę, a krzyż do ziemi pochylony dźwigać je w górę, gdybym zaciągać miał te bale, kuć to żelaziwo, na ramionach łuków sklepy dźwigać własnych, gdybym sam temi oto rękami kościół miał objąć i do piersi suchej przytuliwszy dźwignąć i postawić jako stać ma na ziemi... Wtedy... słyszysz biedny szaleńcze... wtedy nawet, mówię ci.... uczynię to! He... he... he... bądź zdrów biedaku!
Odwrócił się postąpił kilka kroków w kierunku zaczętego rowu, podkasał habit i ześliznął się po gliniastym upłazie na dół.
Chwilę stał ksiądz Juliusz jak skamieniały z nogami w błocie. To nie jest rozbójnik, pomyślał, to człek dużo gorszy... to poeta!
A tymczasem motyka poczęła znów błyskać ponad ziemią i zapadać rytmicznie... biła w ziemię... biła ciągle... bez przerwy.
Księdza Juliusza opanowało dziwne uczucie. Radby był zawrócić, przemówić do mnicha, upokorzyć się, ale niska duma i bojaźliwość czajaca się na dnie duszy każdego gwałtownego człowieka nie dopuściły do tego. Odszedł pod silnem wrażeniem. Znowu otoczył go chaos budulca, przedarł się przezeń, przebrnął dwa podwórza zapa-