Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wygnaj mnie... proszę cię!... Wygnaj jak psa, na urągowisko, w oczach wszystkich... Wygnaj dziś jeszcze, bo jutro może... dziś jeszcze... zacznę cię znów nienawidzić i dręczyć... Jakieś zło jest we mnie i popycha mnie do rzeczy szkaradnych... Wygnaj mnie, jestem gadem plugawym.
Te chwile ataków skruchy zaliczał biskup do najszczęśliwszych chwil swego życia. Rozczulał się, zapominał o wszystkiem, za każdym razem wyobrażał sobie, że pocznie się jeszcze życie spokojne, słodkie, harmonijne i zgodne.
— Ciebie wypędzić moje dziecko? O mój Boże i za cóż? Za te parę uniesień, za tę porywczość charakteru, naturalną zresztą w twoim wieku?... Jesteś gwałtowny, to znaczy jesteś młody... Dajże spokój... czyż to można mienić zbrodnią? Ja jestem starcem, mam nawyczki, przesądy, jestem uparty... czuję, że nie zawsze słodko żyć ze mną, wiem o tem i zdaję sobie z tego sprawę!... I widzisz w młodych latach miałem zmartwienia, przejścia bolesne... Bóg jeden zna te ciężkie cierpienia i gorycze... Ach jakżebym był szczęśliwy, gdybyś miał trochę dla mnie przywiązania!...
Wzruszenie go ogarniało, mówił coraz poufniej:
— Prawda... często jestem niespokojny... roztargniony... śmieszny nawet... nieprawdaż? Tak, tak, a to dlatego, bo trapię się tem, iż mnie nikt nie kocha... że ty drogie dziecko nie kochasz mnie... ty zwłaszcza... I to boli... W reszcie i za cóż miano-