Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

samego siebie, walczył z własną osobowością i żył w wiecznym rozstroju umysłu i woli.
Często gdy patrzył na biskupa tak osmuconego i tak dobrego, i czuł na sobie jego wzrok, wzrok dziecka drżącego przed rózgą, ogarniała go wielka litość dla tego starca. Doznawał wyrzutów sumienia, że nie postępuje z nim łagodniej, że go nie kocha, że wyzyskuje w sposób nikczemny jego rozczulającą słabość i zaufania nadużywa. W mgnieniu oka, od zjadliwego sarkastycznego słowa przerzucał się do aktu skruchy, upokorzenia, do łez, od nienawiści do czułości i roił tysiące sposobów poświęcenia, męczeństwa nawet. W owych chwilach tak kochał biskupa, że pragnął by oślepł, tknięty został paraliżem, lub trądem, wygnany został z pośród żywych, a wszystko poto, by mógł się stać jego aniołem, podporą, opiekunem, by mógł całować jego rany i jeść mu dawać odejmując sobie od ust. Wtedy rzucał się nagle do jego stóp i całował go po rękach,
— Jestem plugawym robakiem! — powtarzał.
— Ale nie, nie... nie mów tego moje dziecko! protestował starzec.
— Tak... tak... jestem plugawym robakiem... wstrętnym płazem, zgnilizną, cuchnącem ścierwem... mniej jeszcze! Jestem — ach jestem najohydniejszym z tworów tej ziemi... niegodnym mieszkać pod dachem nędzarza!... Czemuż mnie ojcze nie wypędzisz? Czemu nie zadepczesz mnie nogą!