Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Byle tak od czasu do czasu dobra epidemijka!... ha, ha, ha!
Ale matka podniosła bunt. Wykonała gest determinacyi i ostrym, surowym głosem powiedziała
— Nie... Niech nikt nie powie, że zadrwiono sobie z nas... Zdecydowana jestem bronić się do upadłego... Pierwszą rzeczą jest... byś natychmiast udał się do »Kapucynów«.
— Ja! zawołał ojciec, podskoczywszy na krześle — ja?... Nie, nie, za nic w świecie... nigdy, przenigdy!
— Zaczekajno trochę z temi »Nie«... Mój Boże i tyś z tejżesamej miłej rodzinki!
I ciągnęła dalej coraz szybciej:
Musisz iść do »Kapucynów«... Rozumiesz... Zobaczysz się z bratem... Bez upokarzania się, bez żebrania o zgodę, poprosisz go popi ostu o to, by się zajął wykształceniem Alberta!... Nie zapominaj przecież, że to jego bratanek!
— A proboszcz! — przerwał ojciec — Obrazi się niewątpliwie!
— Biorę go na siebie! Gdy malec raz się tam dostanie, widoki nasze zmienią się odrazu... Ale zręcznie musisz manewrować... Nie mówiąc o tem, że go może przygotować rok za rokiem aż do sekundy, co oszczędzi nam za jednym zachodem cztery lata liceum... pomyśl!