Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ni drugie i raz poróżniwszy się wobec ludzi z Melanią, kapitan zawołał: — Krzycz sobie, krzycz do woli moja kwoko... pod pierzynką załagodzi się wszystko! — Czyż nie dosyć tego? Więc w towarzystwie mieszczańskiem nie przyjmowano go z powodu »kwoki«, ale szanowano bardzo ze względu na kuny i łasice, które lubił hojnie rozdawać.
Po zajściu na placu, matka zaopiniowała, że nie należy robić sobie w kuzynie wroga. Korzystniejszem o wiele było udobruchać go, wzniecić w nim dyskretnie myśli szlachetne, użyć go jako nieświadomego narzędzia do nawiązania stosunków ze stryjem, a potem wreszcie, do zawarcia zgody. Kuzynek począł tedy częściej znowu bywać u nas i zapraszany bywał nawet na obiady. Pogodził się z nową sytuacyą, nie dziwił długo i zgoła nie wchodził w przyczyny tej zmiany. Napychano go teraz wybornem mięsem i najlepszemi zalewano winami.
Ale matkę spotkało gorzkie rozczarowanie. Kuzynek jadł, pił i powtarzał:
— Ach, ten Julek to... Kroćset tysięcy starych furgonów!
Całe jego słownictwo, cały entuzyazm i wszystkie spostrzeżenia streszczały się w tym najwyższym, szczytowym symbolu. Nie można było zeń nic innego wydusić. I nie było w tem żadnej chytrości. Nie było szczerszego głupca od kapitana,