Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tylko wszystko w jego głowie formułowało się w owo: kroćset tysięcy starych furgonów! Ton tego wykrzyku, stosownie do tego, czy uczucia jego w danej chwili silniejsze były czy słabsze, zmieniał się... forma nigdy. Daremnie matka podsuwała mu różne myśli, szkicowała gotowe odpowiedzi, nie słyszał nic, nie pojmował niczego i powtarzał ciągle swoje: kroćset... Mówiła nieraz z westchnieniem i spojrzeniem, w którem leżała prośba:
— O, jakiż smutek panuje w rodzinach poróżnionych?... Czyż nie lepiej żyć razem w zgodzie i miłości?... Julek z tem delikatnem zdrowiem, taki samotny... opuszczony!... Pielęgnowalibyśmy go z taką troskliwością!... Cóż, wobec niego jesteśmy prostacy... on taki mądry... wymowny!... Ha, gdy się tyle wie... gdy się żyło w Paryżu!... My biedacy mamy jeno serca gorące!...
A gestami, intonacyą głosu zdawała się wołać:
— Ależ, powtórzże mu to wszystko, bydlaku!
A kuzynek z pełnemi ustami, mrugając połyskującemi od wina oczami, bełkotał niewyraźnie:
— Ach ten Julek! To jest... kroćset tysięcy starych furgonów... Często w rozmowie z nim... nie mogę się powstrzymać, by nie powiedzieć... Julku, tyś jest... kroćset tysięcy...
— A gdy rozmawia z tobą — wtrąciła matka,