Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwili odejścia wikarego nie zamienili ze sobą ni słowa.
— I cóż moje dziecko? — spytała matka.
— Ha, nic!
— O czem myślisz?
— O niczem.
— Prawda, będziesz teraz rozważniejszy... spokojniejszy?
— Tak mamo.
Wstał i począł chodzić nerwowo po pokoju potrącając krzesła.
— Mówisz: Tak..., ale tonem zgoła nie uspakajającym mój biedny Julku. Widzę, że ciągle jesteś zamyślony, podniecony... Nie można się odezwać, byś zaraz nie wybuchnął... a nie powiesz nic, ą nic... Czy ci co dolega?
— Nic!
— Więc cóż ci jest, powiedz moje dziecko!
— Nic!...
Nagle zatrzymał się i krzyknął:
— Ha to dobre!... i cóż chcesz, bym, począł w tym zapadłym kącie, pośród tych wszystkich bydląt! Czy to stanowisko dla mnie?... Ha, powiedz szczerze czy to dla mnie?
Pani Dervelle upuściła na kolana robotę.
— Jakto? — powiedziała. — Masz wyborne probostwo... plebania śliczna... Żyć możesz jak najszczęśliwszy człowiek... I czegóż ci jeszcze trzeb a Boże wielki?