Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wielkim świętym, może wielkim, światowej sławy artystą, lub strasznym zbrodniarzem.
Przyzwyczajenie do jednego i tegosamego, monotonia nie uśpiły jego duszy, przeciwnie, zwiększały z dnia na dzień jego podniecenie. Gniew przybrał u niego rozmiary prawdziwej furyi. Strasznem było słyszeć, jak ten wymowny człowiek, ten kaznodzieja, nie mógł często wydusić z siebie słowa, skończyć zdania i miotał jeno ordynarne wyrazy, tonące zaraz w charkotaniu epileptycznem. Pogląd jego na ludzi streszczał się w owem syku i charczeniu, podobnem do kichnięcia:
— Bydło!... Bydło!
Gdy ktoś wspomniał o księżach, zdawało się, że zaczerwienione nagłym napływem krwi, oczy jego wyjdą z orbit.
— Bydło!... Bydło!... Bydło!...
Zaniedbał się i brudny był wstrętnie. Chodził po ulicy w cuchnącej, dziurawej sutannie, w stukających, ciężkich sabotach, tygodniami często nieogolony. Nikt mu się nie kłaniał przy spotkaniu, a dzieci za zbliżeniem się jego uciekały z krzykiem.
Czasem też widziano, jak wielkimi krokami sadził poprzez pola, a gesty szerokie zdawały się go unosić w powietrze. Rozmyślał wówczas o przerwanej pracy, o swem: »Posiewie życia«.
— Tu i tam ocean!... w górze niebo... Jezus