Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i pelargonie, by mógł z nim o tem rozmawiać. Prowadzili dysputy o poetach łacińskich. Biskup był za Wergilim, Juliusz bronił Lukrecyusza.
— Ależ to ateista, ten twój luby Lukrecyusz! — krzyczał staruszek.
— A Wergili wierzący w karnawałowe bóstwa olimpijskie, lepszy?... Ha, ha... wierzył w tego głupca starego, Jowisza i Junonę itd.
— No, wierzył w coś przynajmniej! Zresztą jakże chcesz mój drogi... w jego czasach nie było innych bogów?... A powiem ci jeszcze... nie bardzo on tam w to i wierzył... przeczuwał chrystyanizm!... mówię ci!
— A Lukrecyusz widział i czuł wszystko i wyraził w swych wierszach całą naturę, dał całą duszę ludzką! I jak przecudnie... dziś jeszcze porywa... Wszystko w nim jest... system... poezya! Im głębiej w niego wnikam tem dzieło jego wy daje mi się większe, świetniejsze, płomienniejsze! Gdyby nie on, ręczę, że czcilibyśmy dotąd Minerwe i jej chełm, oraz tego brutala Wulkana!... Zresztą Wergili,.. rzecz wiadoma... zabrał Lukrecyuszowi wszystko co w nim pięknego... formę, rytmy nawet.
— Nie mów tak mój drogi — protestował biskup — Wergili jest źródłem, wierzaj mi, źródłem niewyczerpanem, z którego czerpać należy zawsze i zawsze doń powracać...