Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odparł wychodząc z pokoju. — Hm, jestem przecież także chory... — mruczał przez zęby.
Las pociemniał, stał się masą szafirową, przez którą przezierała jaskrawo ciemna purpura, tu i owdzie rozświetlona snopem promieni pomarańczowych.
Noc jeszcze nie zapadła, ale niebo szarzało, zieleń blakła i wszystko poczynało tracić kontury, rozlewać się, mieszać z cieniem i zgęstniałem powietrzem. Tajemniczość jakaś opuściła się na łąkę, której srebrzystą zieleń przenikać poczynała gęsta mgła oparu, a na pobladłem, złotawem tle muru ostrzej zarysowały się sylwety drzew owocowych, dziwacznie powyginanych. Ptaki zamilkły. Ze smutkiem rozmyślałem nad tem, że młoda dziewczyna musi umrzeć.
Stryj wrócił w bardzo złym humorze i bardziej jeszcze zadyszany. Musiał usiąść na kilka minut, by przyjść do tchu. Zniecierpliwiony mruczał:
— O tej godzinie!... Ależ to czyste szaleństwo!... Jestem chory, ciężko chory!
Pierś jego podnosiła się i opadała ze świstem lokomotywy, drżały mu kolana, a żebra chwilami rysowały się na sutannie.
— Ostatnie namaszczenie! — mruczał. — Czyż ja u licha wiem, jak się to robi?... Chłopcze!
— Słucham stryja.
— Pójdziesz ze mną, będziesz za ministranta!... Frelotte... Wiesz, gdzie leży wieś Frelotte?