Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

myślał — Bogu musi się dyabelnie nudzić w tej norze. — Potem spojrzał po księżach przybyłych z parafij sąsiednich na obrzęd pogrzebowy. I oni też obrzucili go z poza brewiarzy przelotnem, bystrem spojrzeniem. Ksiądz Juliusz powstrzymując grymas, otaczając zmarłego kłębami dymu i mrucząc modlitwy pomyślał: — I z tą hołotą trzeba będzie żyć?... Miła rzecz niema co mówić!... Gdzież do licha widziałem tę gębę? — Zauważył wśród księży jednego z włosami połyskującymi od pomady, którego pulchna, różowa twarzyczka wydała mu się znajomą. — Acha! — przypomniał sobie. — Tak, nie mylę się, to koleżka z seminaryum!
Na cmentarzu podczas śpiewania wersetu łacińskiego spostrzegł leżący nad grobem okłot słomy. Przerwał i spytał nagle stojącego za nim, grubego, cuchnącego winem, o czerwonej pijackiej twarzy kantora:
— Cóż to jest?
— To słoma księże proboszczu — odrzekł kantor zapitym głosem.
— Widzę, że słoma... ale na co ta słoma?
— To tak z uwagi... ze względu na krewnych... kładzie się na trumnę i naturalnie ziemia w tedy nie tłucze, to tak zawsze...
— Zabierz tę słomę! — roskazał proboszcz — Nie chcę jej tu...