Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tości. Wyrzuty sumienia trapiły go, jak gdyby rzeczywiście dopuścił się jakiegoś niskiego i hańbiącego czynu. Toteż, gdy wzdychając mówił. Jestem niczem... Nie mogę nic... Jestem bezbronny... raczej odpowiadał własnemu sumieniu, wieczyście buntującemu się, niźli wyrażał żal, że nie posiada istotnej, faktycznej władzy. Ta mania stała się tak silną, że nie chciał wymawiać ani pisać niektórych słów np.: majątek... dziedzictwo... adwokat... stara dama... a to z obawy, by nie odświeżyć w pamięci ludzkiej dawnych przejść i nie wywołać bolesnych komentarzy.
Pokój księdza Juliusza na drugiem piętrze miał niewielki balkonik wychodzący na ulicę. Stąd mógł on wzrokiem objąć część miasta opuszczającą się w dolinę i szeroki szmat pól uprawnych, usianych kępami drzew i zasłany szachowicą łąk. Ksiądz Juliusz często z łokciami opartymi o żelazną poręcz, długiemi godzinami wpatry ał się w dal, w mgły słaniające się po polach, w niebo, po którem przewalały się chmury, to blade, to jaskrawe, a ciągle inne. Długa, koścista jego postać czerniejąca w zmierzchu przywodziła patrzącym na myśl dusze pokutujące i widma straszące po starych gmachach. Zwisał ponad nimi, patrzył, gotów każdej rozwinąć wielkie błoniaste skrzydła i wzlecieć na powietrze jak wielki nietoperz. Ten pokój, z jednem, do późna w nocy gorejącem oknem, ten balkon zawieszony kędyś w górze, wyżej niźli