Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po rozterce z bratem i przyjął zerwanie za fakt dokonany. Mawiał teraz wesoło niemal:
— Ba... przecież z Julkiem inaczej być nie może... To już tak będzie zawsze widocznie!... Dzięki Bogu nie potrzebujemy oglądać się na jego majątek.
Zresztą dwa ważne powody, o których obszernie często dyskutowano przy stole, oderwały myśli jego od tych trosk rodzinnych i wniosły do domu to specyalne rozradowanie, które znałem tak dobrze. Każdego popołudnia w bardzo melancholijnem usposobieniu, z książkami pod pachą, udawałem się na plebanię. Podczas lekcyi łaciny zapytywał mnie czasem proboszcz Blanchard:
— Nie widziałeś tam twego stryja?... Co za śmieszny człowiek ha, ha, ha!
A gdym ze smutkiem wysłuchał wybuchu prostackiej wesołości tłustego smakosza, proboszcz dla rozrywki uczył mnie grać na flecie, przeplatając tem nudną lekturę: »De viris«.
— To piękny instrument! — mawiał — To cię utwierdzi w moralności.
Pewnie także dla utwierdzenia w moralności ojciec zabierał mnie w niedzielę, gdy byłem grzeczny w ciągu tygodnia, do swego kabryoletu. Towarzyszyłem mu w objeździe chorych. Nie otwierając ust jechaliśmy obaj, trzęsąc się na wybojach, podrzucani osiami wózka, jak łódka falą. Stawaliśmy przed domami, po których jęczeli nędzarze,