Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zakładam się, że stąd nie weźmiesz podły dziadu!
Ojciec Pamfiłiusz zbladł. Z wyciągniętą szyją, zgiętym grzbietem, oczyma wbitemi w nagie, bezwstydne ciało wahał się. Ale niebawem głosem drżącym, w którym łkanie się taiło i jęk, odparł:
Zakładam się, że wezmę.
Lebreton roześmiał się szyderczo, wziął sztukę dwudziestofrankową, wsunął ją pomiędzy pośladki i rzekł:
— No bierz teraz... ale nie rękami... o nie... zębami... do kroćset!
Ojciec Pamfiłiusz zatoczył się, drżał całem ciałem, kolana uginały się pod nim, opadały ręce, ale zbliżał się zwolna, kiwając, jak niedźwiedź.
— No, idziesz czy nie! — krzyczał zniecierpliwiony Lebreton. — Zaziębię się przez ciebie! Dwa razy upadł i dwa razy się podniósł, wreszcie ostatnim wysiłkiem przytknął twarz do pośladków rzeźnika i chwycił zębami pieniądz.
— A to gałgan! — krzyknął Lebreton, który się odwrócił ujrzał złoto połyskujące na wargach mnicha. — Dobrze, ale musisz wziąć wszystko... Albo mnie, albo ciebie dziś muszą djabli wziąć... dalej, na miejsce!
Dziesięć razy ojciec Pamfiliusz musiał poddać się poniżającej torturze. Wreszcie rzeźnik sam oświadczył, że ma tego dosyć. Podniósł się czerwony, zły i warknął: