Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

remnie go szukam... nie mogę go znaleść... gdzieś się podział... czyżby on był ideałem, abstrakcyą wyrzutu sumienia?...
Podumawszy przez chwilę zwrócił się znowu ku mnie i mówił:
— Nie smuć się drogie dziecko, nie smuć, gdy oczy moje spoczną na twej kochanej główce, niech nie dostrzegą łez... Uśmiechaj się do mnie... Nie trzeba płakać, gdy umiera ktoś, kogo kochamy... To tylko religia katolicka zrobiła ze śmierci przerażającą katastrofę, ale ona jest w istocie wyzwoleniem, powrotem niewolnika życia do prawdziwej ojczyzny, do stanu istnienia nieświadomego i słodkiego... Ach! chciałbym, by miast łez i żałoby w pokojach umierających grano, śpiewano, radowano się!... Chciałbym... chciałbym...
Przerwał... widać było, że szuka słów, myśli, które jednak uciekają...
— Nie wiem już, czegobym chciał — wyjęknął — nie... wiem... już... Mówię tak, bo czuję swój skon... chwilami czuję, jak życie ulatuje z mych członków, jak serce bić przestaje, a głowa, myśli zachodzą mgłą, stają się przestrzenią i wydaje mi się, że płynę już po bezkreśnem morzu, bez granic wymiarów, bez dna... Ale zanim przestanę istnieć, zanim zatonę w tej bieli radośnej, chciałbym ci dać coś lepszego od pieniędzy... tajemnicę szczęścia... Myślałem nad tem długo... długo... Ukochaj naturę moje dziecko, a będziesz dzielnym