Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nienawiści do miasta, które jej oto oddawało krewniaka, niewątpliwie zrujnowanego materyalnie i chorego, krewniaka, którego trzeba będzie żywić i pielęgnować darmo.
Stryj posłał matce skośne, złe spojrzenie pełne nienawiści i wtulił się w głąb powozu. Nie odezwał się już ni słowem, siedział zamyślony z kapeluszem nasuniętym na oczy i okrywającym je cieniem nieprzeniknionym.
Minęliśmy wieś Quatre Vents i ciemno poczęło się robić. Gęsta mgła podniosła się z łąk i zaległa stoki gór i drzewa, których jeno wierzchołki bezlistne unosiły się w mlecznej atmosferze. Gdyśmy przybyli do Viantais w oknach poczęły się gdzieniegdzie zapalać czerwonawe światełka. Na placu zauważyłem cień jakiś. Był to pan Robin. Wymachiwał rękami i niskie ukłony składał powozowi swym cylindrem.
Smutno mi było bardzo. Przez całą drogę oczy stryja nie spoczęły ni razu na mnie. Ale już nie bałem się go, mimo groźnych min i niestosownego, brutalnego zachowania się. Niejasne dziecięce przeczucie mówiło mi, że jestto dusza biedna i cierpiąca i pewny jestem, że gdyby w tej chwili przemówił do mnie łagodnie, gdyby mnie pocałował, uśmiechnął się choćby tak, jak uśmiechał się przed chwilą do krajobrazu dawno niewidzianego, byłbym go pokochał odrazu.
W towarzystwie ojca, który niósł za nim torbę