Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rami mego przekrwionego mózgu wyposażyłem postać księdza stryja, która kolejno stawała się maleńką i olbrzymią, raz kryjąc się jak drobny owad w fali traw, to znowu ogromniejsza, potężniejsza od gór niebotycznych, zasłaniając niebo. Nie miałem odwagi myśleć bardziej szczegółowo o wszystkich konsekwencyach osiedlenia się księdza Juliusza w Viantais, gdyż strach mną owładnął i stryj wydał mi się teraz bestyą, potworną z haczykowatym nosem, oczyma pałającemi jak dwa węgle rozżarzone i rogami wystającymi z czoła dzikim gestem godzącemi prosto we mnie.
Lampa kopciła. Ostry odór kopciu rozchodził się po jadalni i o dziwo... nikt na to nie zwracał uwagi. Rodzice milczeli. Matka nieruchoma z zmarszczonem czołem, oczym a błędnemi siedziała zamyślona, ojciec z ukrytą wściekłością poprawiał w piecu, miażdżąc końcem szczypców węgle i grzebiąc w popiele, który rozlatywał się na wszystkie strony, białawym pyłem osiadając meble. Wiatr ucichł. Drzewa pomrukiwały z cicha, deszcz mrzył na ziemię z jednostajnym szelestem. Nagle wśród ciszy rozległ się dzwonek.
— Robinowie przyszli — rzekła matka... chodźmy do salonu.
Powstała, wzięła lampę, przykręciła knot i poszliśmy wszyscy, ja szczęśliwy, że mogę rozprostować nogi, ojciec zły, mrucząc pod nosem: I cóż on u licha mógł zmajstrować w Paryżu?